Wyprawa na przełomie sierpnia i września na islandzkie bezdroża była spełnieniem jednego z wielu naszych marzeń podróżniczych. Wyspa ta sprawiła, że niewyraźne jeszcze plany na Kanadę przybrały nagle na sile, ponieważ potwierdziło się, że północne, zimne, wietrzne pustkowia to zdecydowanie nasze klimaty. Rok temu magiczna północna Norwegia zapoczątkowała pewien rozdział, a tegoroczna Islandia potwierdziła, że to zdecydowanie wspaniały trop do podążania.
Autor: Joanna Wróbel, miłośniczka podróży. Ulubione kierunki: im zimniej, tym lepiej! Zorze polarne, wieczne śniegi i szczypiący mróz zdecydowanie wygrywają z leżeniem na plaży. Lecz na przekór wszystkiemu ma w sercu nieustającą miłość do Rzymu. Marzy jej się zwiedzenie Nowej Zelandii śladami Hobbita oraz podróż po parkach narodowych USA i Kanady.
Islandia zaparła nam dech w piersiach. Jest wspaniała, ale żadne słowa, zdjęcia i nagrania nie oddadzą tego, co na człowieka tam czeka. No, może jedynie nagrania z drona (którym oczywiście my nie dysponowaliśmy) dostępne na YT dają namiastkę bogactwa tego kraju.
Bogactwa, które na pierwszy rzut oka trudno ująć słowami i rozwinąć o nim opowieść, ponieważ na Islandii właściwie nie ma nic. Nie ma zabytków, starych pałaców, ogromnych muzeów (poza kilkoma niedużymi w Reykjaviku), łuków triumfalnych, słonecznych plaż, ciepłych mórz i tego typu atrakcji.
Wszystko kręci się wokół surowej przyrody i widoków, które przygotowała matka natura. Pokazując zdjęcia z podróży spotkałam się z pytaniami o to, co właściwie tam jest fajnego, bo wszędzie widać pustkowia. No właśnie, co? Bardzo trudno ująć w słowa magię Islandii.
Magia ta zaczęła już działać wiele lat temu, zanim jeszcze zaczęłam nawet marzyć o podróży tam, podczas przypadkowego przyswajania informacji o tej odległej wyspie, które pojawiały się od czasu do czasu. Wyspa, która usiana jest wulkanami i której mieszkańcy posługują się bardzo dziwnym językiem, wyspa, na której wiara w kransoludy i elfy jest żywa do tego stopnia, że są one brane pod uwagę przy podejmowaniu ważnych decyzji i potrafią zatrzymać strategiczną budowę drogi (autentyk – klik!). Wyspa, na której owiec jest więcej niż ludzi i na której przez pół roku nocami można podziwiać zorzę, wyspa, na której są lodowce i gorące źródła, które bulgoczą w ziemi – czy to wszystko nie brzmi świetnie?
Zdjęcia oglądane w internecie podczas planowania wyprawy były miłą zapowiedzią cudowności czekających na nas na wyspie, ale wierzcie mi – zdjęcia to nic w porównaniu z tym, co się widzi na własne oczy.
Od razu tu trzeba powiedzieć, że piękno Islandii nie jest oczywiste i nie każdemu się spodoba tamtejsza atmosfera. Właściwie dla mnie piękna jest specyficzna brzydota Islandii, ponieważ wyspa jest skalista, pustawa, nieurodzajna i łysa. Ale pomimo tego jest piękna. Jest po prostu innym światem. Tak, to jest najlepsze określenie tego miejsca. Islandia jest kosmiczna, chwilami miałam wrażenie, że znalazłam się na Księżycu lub na Marsie – dosłownie. Kojarzycie na pewno zdjęcia z łazika marsjańskiego? (kliknij i zobacz!)
No to miejscami tak właśnie wygląda Islandia. No i co w tym fajnego i pięknego, no co?
Islandzkie pustkowia
To, co mnie zachwyciło najbardziej to przestrzeń i pustka. Nie da się ich z niczym porównać, to zupełnie nowe doświadczenie. Nawet przebywając w górach, Tatrach, Bieszczadach lub na cichych mazurskich jeziorach czy na rozległych równinach polskich pól i łąk – zawsze na wyciągnięcie ręki majaczy coś w zasięgu wzroku – góra, budynki w tle lub w ostateczności las, zawsze jest jakiś las. A na Islandii pustka ciągnie się jak okiem sięgnąć – i nie zamyka jej nic poza horyzontem.
Najciekawszy w tym pejzażu jest brak drzew, który ma na tę pustkę niebagatelny wpływ. Jadąc przez Islandię mija się jedynie niewysokie krzewy, ale próżno szukać lasów. Bliżej ludzkich osad można zauważyć karłowate sosny czy drzewka owocowe zasadzone ludzką ręką, które rosną w równych rządkach wyznaczonych przez człowieka, ale to również pojedyncze przypadki.
Ten brak drzew to ciekawe doświadczenie dla człowieka z Polski, która jest gęsto pokryta lasami, a przydrożne drzewa są stałym elementem krajobrazu.
W Islandii człowiek jedzie drogą, przy której pobocza są zupełnie puste. Wstążkę jezdni widać na wiele kilometrów do przodu, a pagórkowaty teren co chwila odsłania jej widok pod górę lub malowniczo opadającą w dół.
Te islandzkie równiny ciągną się kilometrami i nie są niczym ograniczone. W niektórych miejscach mieliśmy wrażenie, że jesteśmy jedynymi ludźmi na świecie i cywilizacja zdawała się być tak bardzo daleko.
To chyba pierwsze odwiedzone przeze mnie do tej pory miejsce, w którym człowiek mógł być naprawdę sam i odpocząć. Poza kilkoma turystycznymi punktami, w których roiło się od ludzi, przez całą wycieczkę spotykaliśmy pojedyncze osoby.
Ruch w miejscach oddalonych od miast był praktycznie zerowy – i to na głównej islandzkiej trasie krajowej! Bywało i tak, że w czasie godziny jazdy nie minęliśmy żadnego samochodu.
Najpiękniejsza jest podróż przez parki narodowe. Zapuszczając się w głąb lądu oddalamy się od cywilizacji, która występuje właściwie tylko wzdłuż wybrzeży wyspy. W głębi lądu nie ma miast, są jedynie malutkie osady składające się z kilku domów oraz pojedyncze pola kempingowe.
Fascynująca jest absolutna cisza panująca w tej samotni. W pewnym miejscu w górach, gdy wysiadłam z samochodu na pustkowiu, zaczęło mi tak dzwonić w uszach, że miałam wrażenie, że ogłuchłam.
Kojarzycie to uczucie, gdy wyjdziecie z głośnej imprezy lub koncertu w ciemną noc i w uszach piszczy, dzwoni i huczy? Właśnie to odczułam wtedy. Nie przerywały tej ciszy ani podmuchy wiatru ani śpiew ptaków. Absolutny spokój.
Noc pośrodku oceanu i zorza
Wspaniała jest na Islandii widoczność nieba nocą. Ciemność panująca w głębi wyspy jest aksamitna i głęboka. Nie ma miast, które emitowałyby sztuczne światło. Droga Mleczna zapiera dech w piersiach, jej widok jest znakomity. Nigdy jeszcze nie widziałam tylu gwiazd, w dodatku tak bardzo jasnych i jakby większych, bliższych.
No i zorza – mieliśmy szansę ją zobaczyć już w pierwszych chwilach pobytu w Islandii, towarzyszyła nam w drodze z lotniska. W kolejnych dniach było pochmurno oraz dodatkowo byliśmy tak zmęczeni całodniowym wysiłkiem, że nikt nie miał siły wytrwać do północy i później, kiedy zorza zaczyna się pojawiać. Pod koniec pobytu udało mi się cudem zwlec z łóżka, gdy zadzwonił w nocy ustawiony budzik.
Senność szybko minęła, gdy nad domem, dosłownie na wyciągnięcie ręki falowała zorza. Piękna, wyraźna, soczysta. Zmieniała swój kształt, rozwiewała się, by za chwilę przybrać nową formę, rozbłyskiwała, migotała, złociła się. Wyglądała jak ciecz rozlana po niebie, która przelewa się swobodnie. Stałam z otwartą buzią przez kilka minut i okazało się, że wstrzeliłam się idealnie w moment, ponieważ zanim zdążyłam pobiec obudzić współtowarzyszy podróży i złapać dobry aparat, zorza przyblakła, a po chwili zasłoniła ją chmura.
Pojawił się więc w naszej grupce cel – wybrać się na Islandię zimą na polowanie na zorze, które w okresie zimowym są najpiękniejsze.
Islandia – wyspa pachnąca siarką
Na całej wyspie unosi się zapach siarki. Siarki i zgniłego, sfermentowanego jaja. Powietrze jest tym zapachem przesycone i nic dziwnego, ponieważ cała ta diabelska wyspa jest usiana miejscami, które w przeszłości przez dawnych naszych przodków spokojnie mogły być kwalifikowane jako wrota do piekieł – czyli niedużymi szczelinami, z których wydobywa się stale syk i słup pary śmierdzącej siarką.
Równie często można spotkać nieduże dziury w ziemi, w których po prostu gotuje się w najlepsze błoto lub bulgocze wrząca woda.
Robi to wrażenie na nas, ludziach współczesnych, więc wyobrażam sobie, jakie musiało robić na mieszkańcach Islandii sprzed wieków.
Jedną z największych atrakcji Islandii jest gejzer Strokkur, czyli właśnie dziura w ziemi pełna wrzątku, który co kilka minut wyrzucany jest w górę i tworzy słup wody o wysokości ok. 35 metrów.
Towarzysząca temu ciepła para wodna wyciska łzy z oczu swoim smrodkiem, jeśli zwieje ją w stronę ludzi.
Strokkur znajduje się na obszarze pola geotermalnego, na którym co chwila można spotkać podobne mniejsze gejzery oraz parujące szczeliny. Występuje ich tutaj najwięcej, jeśli więc nie planujecie objazdówki po całej Islandii można ograniczyć się do odwiedzenia tego właśnie miejsca, które zalicza się do tzw. Golden Circle, czyli najpopularniejszego szlaku turystycznego tego kraju.
Golden Circle, czyli Islandia w pigułce
Najczęściej zorganizowane wycieczki ograniczają się właśnie do kilku punktów złotego koła, dlatego też zagęszczenie ludzi w tych miejscach jest bardzo duże. Kontemplowanie magicznych miejsc nie należy do najprzyjemniejszych, gdy obok drze się grupa Azjatów licząca kilkadziesiąt osób, niemniej jednak warto złote koło zaliczyć.
Obok gejzeru Strokkur kolejnym punktem Golden Circle jest Park Narodowy Þingvellir (Thingvellir), a konkretniej miejsce, w którym można na własne oczy zobaczyć zetknięcie się dwóch płyt tektonicznych – Eurazji i Ameryki Północnej. Jeśli kogoś interesują takie rzeczy – warto pojechać, moim zdaniem natomiast mogliśmy sobie to odpuścić.
Islandzkie wodospady
Islandia jest nazywana krajem wodospadów – ja się z tym nie zgadzam. Owszem jest ich sporo na wyspie, ale to nic w porównaniu z Norwegią, gdzie mniejsze lub większe „siklawice” sączą się z gór co kilkanaście metrów.
Niemniej jednak wśród tych islandzkich wodospadów jest również ich król – Gullfoss (kolejna atrakcja złotego koła). Niewysoki, ale potężny i szeroki wodospad składający się z dwóch kaskad. Szum wody w jego pobliżu jest powalający, a wszystko pokryte jest mgiełką wody rozproszonej w powietrzu, która unosi się nad wodospadem.
W słoneczny dzień w mgiełce tej co chwila tworzą się wielobarwne tęcze. Większa kaskada jest fascynująca, nie mogłam oderwać wzroku od miejsca, gdzie woda z potężnym impetem spada na skały w głębokim rowie, gdzie pieni się i wiruje w szalonym tempie. Człowiek nie miałby najmniejszych szans z tym żywiołem.
Ciekawostką jest kolejny wodospad zaliczający się do Golden Circle, pod którym można przejść, a więc Seljalandsfoss. Jest ślisko i warto mieć kurtkę przeciwdeszczową na sobie, ponieważ można zmoknąć.
Piękny widok czekał na nas przy Czarnym Wodospadzie, czyli przy Svartifoss. Na wodospad ten można spojrzeć z ciekawej perspektywy – ze szczytu wzgórza położonego na wprost wodospadu.
Wdrapanie się na wzgórze wymaga niewielkiego wysiłku (2 km pod niezbyt ostrą górę), ale zdecydowanie warto. Z jednej strony można podziwiać rozległą równinę z oceanem w tle, a z drugiej właśnie Czarny Wodospad. Jego nazwa pochodzi od czarnych bazaltowych kolumn tworzących urwisko, z którego spada woda. Układ tych kolumn jest fantastyczny. Wydają się być wycięte ludzką ręką, idealnie od linijki i patrząc na to człowiek nie może uwierzyć, że to zrobiła natura, a nie jakaś maszyna.
Podobne kolumny, tyle że stalowe, a nie czarne, znajdują się na Czarnej Plaży (Reynishverfi) położonej nieopodal miasteczka Vik. Kamienne słupy mają równiutkie krawędzie i stoją w uporządkowanych rządkach. Równie malowniczo wygląda na Czarnej Plaży jaskinia schowana za nimi. Jej sklepienie składa się z pięknych wielościanów, których układ jest arcyciekawy.
Niestety, te kamienne stopnie to bardzo turystyczne miejsce i jest przy nim kumulacja ludzi, którzy wdrapują się na kamienie.
Generalnie cała Czarna Plaża jest przepiękna. Czarne, idealnie owalne kamyczki w zestawieniu z lodowato błękitno-szarym oceanem i błękitem nieba wyglądają oszałamiająco.
Z uwagi na stanowczo niezachęcające do plażowania warunki, plaża jest puściutka i jedynie przy wcześniej wspomnianych kamiennych kolumnach gromadzi się drżący tłumek próbujący osłonić się od wiatru robiąc jednocześnie śliczne selfie. Zaledwie kawałek dalej można się poczuć, jak na bezludnej wyspie, w dodatku wyjątkowo malowniczej.
Plaża ta często znajduje się w zestawieniu dziesięciu najpiękniejszych plaż świata.
W oddali majaczy cypel Dyrholaey, na którym spotkał nas jeden z najpiękniejszych dla mnie widoków podczas całej wycieczki. Można spojrzeć z góry na bezkres oceanu, czarną plażę i obramującą ją zieleń. W tle błękitne niebo, po którym w szalonym tempie przewijają się białe chmury – takich kolorów nie powstydziłby się żaden artysta. Na tle zieleni widać małe, białe punkciki – owce.
Owce na Islandii
No właśnie, owce. Tych sympatycznych stworzeń jest w Islandii cała masa. Przewodniki podają różną ilość – od pół miliona do trzech milionów, ale pewne jest jedno: jest ich więcej niż mieszkańców (populacja Islandii liczy sobie ok. 290 tysięcy osób) i są wszędzie.
Towarzyszyły nam przez całą naszą wędrówkę. Pasą się na poboczach dróg, nie tylko w okolicach ludzkich siedzib, ale również na totalnych pustkowiach, gdzie nie wiadomo skąd się wzięły. Często przecinają drogę samochodom, więc trzeba poczekać aż łaskawie opuszczą jezdnię. Nie wolno ich straszyć i na nie trąbić. Mają bezwzględne pierwszeństwo przed wszystkimi pojazdami, co podobno jest zapisane w islandzkim kodeksie drogowym, ale czy to prawda, a nie jedynie barwna opowieść dla turystów – nie wiem.
Islandzkie owce są szalone, ponieważ wspinają się na całkiem strome wzgórza, często spokojnie przeżuwając trawę tuż nad urwiskiem, aż człowieka dreszcz przechodzi, gdy to widzi. To zdecydowanie owce wysokogórskie.
Najwięcej owiec spotkaliśmy na bezdrożach parków narodowych. Bardzo polecam zagubienie się w takim miejscu, swobodne pobłądzenie po równinach, odpoczynek nad jeziorami. To była najlepsza część naszej wycieczki, ta wszechobecna cisza i spokój i kalejdoskop kolorów przed oczami. Boczne, dzikie drogi oferują niezapomniane przeżycia – takie jak jazda nad urwiskiem czy przejazd samochodem przez rzeki.
Jökulsárlón
Bezkonkurencyjnym miejscem na wyspie jest laguna lodowcowa Jökulsárlón. Na zdjęciach wyglądała całkiem zacnie, ale to, co zobaczyliśmy na żywo przeszło nasze najśmielsze oczekiwania.
To widok jak z bajki, jak z fototapety. Chwile zajmuje przyswojenie informacji, że to prawdziwe miejsce, ale i tak trudno w to uwierzyć. Błękitne, czyste jezioro, po którym pływają najprawdziwsze góry lodowe i kry we wszystkich odcieniach bieli, błękitu, a również te prawie granatowe i te całkiem przeźroczyste.
W panującej ciszy słychać delikatny stłumiony stukot wydawany przez zderzające się duże kawałki lodu oraz drżące podzwanianie małych kostek lodowych pływających swobodnie w jeziorze. Tłem dla nich jest ogromny lodowiec Vatnajökull. Nie było to nasze pierwsze spotkanie z lodowcem. Podchodziliśmy do jego jęzora bardzo blisko przy okazji wycieczki do Czarnego Wodospadu.
Poza laguną lodowcową szalenie podobała nam się plaża, na którą morze wyrzucało ogromne bryły lodu. Po raz kolejny zestawienie kolorów zagrało główną rolę i nas oczarowało. Błękitne kawały lodu pasowałyby raczej do jaśniutkiej plaży pokrytej śniegiem, a nie smolistej, czarnej powierzchni wulkanicznej. Fantastycznie rozegrane przez matkę naturę palety barw!
Jeśli chodzi o kolory to chyba najbarwniejszym miejscem są góry w parku narodowym Landmannalaugar. Z daleka wyglądają jakby ktoś wylał na nie wiadra farby w różnych kolorach. U stóp tych kolorowych gór rośnie… bawełna. Specjalna, karłowata, islandzka odmiana, która pięknie faluje na wietrze.
Gorące źródła
Bardzo przyjemną atrakcją, którą oferuje Islandia są gorące źródła, w których można się swobodnie pomoczyć. W okolicach popularnych miejsc wszystkie są wypełnione ludźmi, nam udało się znaleźć uroczy basenik termalny zagubiony gdzieś na zboczach wygasłego wulkanu Kerlingarfjöll.
Spędziliśmy tam przyjemne chwile mając go na wyłączność. Woda w nim była gorąca – nie ciepła. W połączeniu z niską temperaturą powietrza tego dnia (było ok. 6 stopni), lodowatym górskim potokiem przepływającym obok i zboczach gór, które otaczały kotlinkę, w której się znaleźliśmy – wrażenie było niezapomniane.
W większości miejsc źródła są dosyć płytkie, nie stoi to jednak na przeszkodzie pobrodzeniu sobie w wodzie sięgającej połowy łydek. To fantastyczna nagroda za całodzienne wędrowanie po skalistych wzgórzach. Dla samych tych źródeł warto zaplanować wakacje w Islandii.
My pożegnaliśmy ten kraj z niedosytem, ale również z obietnicą złożoną sobie, że wrócimy. Nie tylko na zorzę, ale również do lodowych jaskiń, których zwiedzanie dostępne jest jedynie zimą oraz na wędrówkę po lodowcu. Tych kilka dni wystarczyło, żeby zaledwie zakosztować uroku tej dziwnej wyspy, ale przed nami jeszcze dużo do odkrycia.
Trochę przyziemnie – czy Islandia jest drogim krajem?
Dodaję ten akapit, ponieważ dużo osób pyta mnie o koszty wyprawy. Nie ma co ukrywać – wyprawa na Islandię sięga głęboko do kieszeni. Na miejscu jest potwornie drogo, ceny podobne jak w Norwegii, a nawet i wyższe, czyli zupełnie szalone dla Polaków. Przedstawię jedynie podstawowe koszty, ponieważ wszystkie dodatkowe są uzależnione od upodobań indywidualnych.
Cena przelotów z Warszawy i z powrotem to koszt ok. 1000zł na osobę wraz z wliczonymi w to cenami za duży bagaż rejestrowany (jeden na dwie osoby).
Ceny noclegów w Islandii – średnio pokój dwuosobowy kosztował 450zł za noc, a więc koszt dla jednej osoby oscylował w okolicach 225zł. Staraliśmy się nie przekraczać takiego budżetu, ale raz za nocleg zapłaciliśmy 360zł od jednej osoby… Nocowaliśmy w odludnej okolicy i nie było alternatywy.
Kolejnym dużym wydatkiem jest wynajem samochodu. Konieczny jest wybór auta terenowego z napędem 4×4, jeśli chce się wjeżdżać w teren, chociażby do parków narodowych. Zwykła osobówka nie da rady, a i też nie może – na wiele dróg jest zakaz wjazdy zwykłymi samochodami. Warunki na nich są ciężkie, jeździliśmy tak podłymi drogami, z jakimi nigdy nie mieliśmy do czynienia, przejeżdżaliśmy kilkadziesiąt razy przez rzeki, wdrapywaliśmy się na strome pagórki, zjeżdżaliśmy z nich, balansowaliśmy na krawędzi urwisk.
Auto wypożyczaliśmy w wypożyczali IcePol prowadzonej przez Polaków. Jest to spore ułatwienie, wszystkie formalności załatwia się w języku polskim (jedynie umowa jest po angielsku). Bardzo polecam współpracę z nimi. Koszty uzależnione są od modelu, rozmiaru i wieku auta. Dodatkowo dochodzi kwestia ubezpieczenia.
My wzięliśmy najwyższy możliwy pakiet, który obejmował wszystkie rodzaje uszkodzeń. Na Islandii to ważne, ponieważ łatwo stracić szybę na szutrowych drogach, a prawie na pewno podczas poruszania się na nich pojawią się uszkodzenia lakieru od kamieni pryskających spod kół. Ubezpieczenie nie obejmuje jedynie uszkodzeń wynikających z podtopienia samochodu w rzekach oraz uszkodzeń opon. Nasze auto z wliczonym ubezpieczeniem kosztowało ok. 450zł za jeden dzień. Kwota ta była do podziału na pięć osób, więc nie była akurat powalająca w naszym przypadku, gorzej jak się leci tylko we dwoje.
Do tego dochodzą koszty paliwa, też oczywiście uzależnione od rodzaju auta, wybranej trasy, jej trudności, długości. Cena litra oleju napędowego oscyluje w okolicach 6,70zł. My przejechaliśmy ok. 1650 kilometrów, bardzo dużo jeździliśmy w trudnym, górzystym terenie i za paliwo zapłaciliśmy ok. 1300zł (do podziału na pięć osób).
Ceny jedzenia na Islandii są kosmiczne. Budkowe jedzenie, typu hamburgery, frytki z rybą – koszt ok. 60-80zł. Podobnie kosztuje miska zupy w knajpie. Drugie danie od 150zł (tanio) do 210zł – 250zł (norma).
Warto odwiedzać sklepy Bonus, które nazywane są islandzką Biedronką. Ceny w nich są bardzo niskie – jak na tę wyspę. Jak dla Polaków – nadal drogo. Podstawowe zakupy typu sok, pieczywo, jakieś smarowidło do chleba, makaron, sos w słoiczku, coś słodkiego – rachunki oscylowały w okolicach 120 złotych.
Ważna uwaga – do Islandii nie można wwozić mięsa. Żadne kabanosy czy parówki skitrane w bagażu są niewskazane. Jak się komuś uda przewieźć to uda, ale czytałam o historiach zatrzymania przez celników i kilkugodzinnych maglowaniach, konfiskacie mięsnych dóbr oraz karze grzywny nałożonej za złamanie zakazu. Generalnie jedna osoba może wwieźć do Islandii 3 kilogramy jedzenia – nie więcej.
Wszystkie parki narodowe są darmowe. Nigdzie nie zapłaciliśmy za wstęp. Kosztem dodatkowym wartym poniesienia jest wyprawa pontonem po lagunie lodowcowej, która nie jest tania – kosztuje ok. 300zł, ale jest warta każdej złotówki.
Teoretycznie więc poza noclegami, wypożyczeniem auta i jedzeniem można nie wydać pieniędzy na nic więcej, co zdecydowanie jest plusem.
W zależności od sposobu zwiedzania sprawdza się to również w praktyce. My wędrowaliśmy takimi trasami, że przez cały dzień nie mieliśmy gdzie wydać pieniędzy, nawet jeśli byśmy bardzo chcieli. Nocleg w mieście, więc sklepy są. Wyruszamy w trasę rano – lecimy do sklepu i całujemy klamkę, ponieważ sklepy na Islandii czynne są od… 10-11 rano. Tak, te duże markety też. Nasza wizja pysznego śniadania ze świeżym, chrupiącym pieczywem runęła z głośnym hukiem. Potem całodniowe włóczenie się po pustkowiach i zjazd na nocleg – albo pośrodku niczego albo znowu w mieście – i znowu nie ma jak wydać pieniędzy, bo sklepy były czynne do godziny 18.00.
Czy warto wydać takie pieniądze na wycieczkę na Islandię? Bez chwili zastanowienia odpowiadam, że tak. Nasz ziemiański Mars jest tego wart.
Islandia jest cudowna!
Ta Islandia ma tak niesamowite krajobrazy, że ma sie wrażenie jakby ten kraj leżał na innej planecie…:)
„Jadąc przez Islandię mija się jedynie niewysokie krzewy, ale próżno szukać lasów.”
Hmmm… Fakt że drzew na Islandii jest mało, ale żeby tak od razu na próżno szukać :-) Proszę bardzo… np. Hallormsstadhaskogur – 740 km2 prawdziwego lasu.
Ceny w islandzkich wypożyczalniach samochodów są najwyższe w Europie. Biją na łeb nawet słynną z drożyzny Norwegię. W Amsterdamie wypożyczysz 5 samochodów za cenę jednego (takiego samego) w Keflaviku.
Czy Ice Pol oferuje jakiś serwis 24/7 na wypadek awarii samochodu? Wybieram się tam w przyszłym roku i słyszałem, że mają przystępne (jak na Islandię) ceny. Ale słyszałem też, że ich samochody są bardzo stare i wyeksploatowane. Więc ryzyko awarii jest dosyć wysokie.
A tak w ogóle to bardzo fajna relacja :-)
Wow las w Islandii! :) Nie wiedziałam o nim. Ale fakt pozostaje faktem, że to raczej wyjątek.
Co do wypożyczalni samochodów – serwisu 24/7 jako takiego nie mają, ale mówili przy wydawaniu auta, żeby dzwonić w razie problemów bez względu na porę. To bardzo mili ludzie, więc jakby coś się stało to na pewno by pomogli szybko.
Co do wieku samochodów – nasze Pajero miało 9 lat. Koleżanka u nich brała Nissana 10letniego. Czyli generalnie jak na polskie przyzwyczajenia – normalny wiek samochodu. Wytłuczone nie były te auta, więc nie ma o co się martwić.
Jaki długi artykuł! Mimo to, czytało mi się wspaniale i szybko :) Bardzo szczegółowe i barwne opisy zachęcają do odwiedzenia kraju! Ja do Islandi wyjeżdżam już od kilku lat zarobkowo, ale jeszcze nie zwiedziłam wszystkich miejsc tu wymienionych. Mam nadzieję, że uda mi się to zmienić ;)
Ps. Park Thingvellir ma coś w sobie, że gdybyś go nie odwiedziła, to byś tego żałowała, jak ja. Ciekawość musiała zostać zaspokojona. Akurat to miejsce najpiękniej wygląda jesienią, kolory czerwieni przepięknie współgrają z krajobrazem :)
Dziękuję za miłe słowa, cieszę się, że się podobało :) Park Thingvelli bardzo bym chciała zobaczyć jesienią, może kiedyś się uda. Najpierw jednak koniecznie Islandia zimą.