Nikogo nie trzeba specjalnie przekonywać, że rok 2018 jest wyjątkowy dla naszej ojczyzny. W końcu w listopadzie świętować będziemy setną rocznicę odzyskania niepodległości. Szykując wyprawy rowerowe na 2018 rok chciałem pojechać w jakieś miejsce związane bezpośrednio z wydarzeniami sprzed stu lat. Jednego dnia przyszedł mi taki oto pomysł. Może by tak pojechać rowerem na Ukrainę do Lwowa i dalej aż do Zbaraża? To byłoby coś. W końcu jeszcze nigdy nie byłem moim rowerem poza granicami Polski.


Autor: Przemek Jafra, który przemierzając Polskę na rowerze utwierdza się w przekonaniu o słuszności powiedzenia „Cudze chwalicie, swego nie znacie”. Prowadzi blog podróżniczo-rowerowy – Gwidonem przez Polskę…


Czas na realizację tego śmiałego projektu przyszedł pod koniec czerwca bieżącego roku. Zaczynały się właśnie wakacje, kiedy ja siedziałem w pociągu do Przemyśla zastanawiając się co mnie czeka w podróży po dawnych rubieżach Rzeczpospolitej. Z zadumy wyrwała mnie dopiero tabliczka z napisem Przemyśl Zasanie. To oznaczało tylko jedno. Na następnej stacji wysiadam. Bezpośrednio po wytarganiu roweru z pociągu i wydostaniu się na miasto ruszyłem na małą rundkę wokół Przemyśla. Nie będę tu pisał co można zwiedzić w samym Przemyślu jak i okolicach, bo to materiał na zupełnie inny artykuł.

Następnego dnia z samego rana ruszyłem w kierunku przejścia granicznego w Medyce. Kilometry szybko mijają. Po dotarciu do Medyki kieruję się w stronę przejścia dla pieszych. Tak jest zwyczajnie dużo szybciej. Przez kołowrotki, Gwidona nie da się przetransportować w związku z czym dzwonię, aby wpuścili mnie przez wejście, z którego korzystają również osoby niepełnosprawne. Zostaję wpuszczony do budynku. Pan ze straży granicznej ogląda mój paszport i puszcza mnie dalej. Prowadząc rower udaję się do drugiego budynku, tym razem już po stronie ukraińskiej. Otrzymuję stempel w paszport i mogę ruszać w kierunku Lwowa. Cała procedura przejścia granicznego trwała raptem siedem minut. Po ukraińskiej stronie wymieniam złotówki na hrywny. Tam jest korzystniejszy kurs i bardziej się opłaca wymieniać walutę po ukraińskiej stronie.

W teorii mam do przejechania około 80 km. Czas więc zaczynać moje wojaże po dawnych rubieżach Rzeczpospolitej. Pierwsze zaskoczenie jakie czekało na mnie na Ukrainie to drogi. Może ktoś się ze mną nie zgodzi, ale uważam, że są dużo lepiej przygotowane do ruchu rowerowego niż te w Polsce. Przede wszystkim drogi na Ukrainie są dużo szersze i mają spore asfaltowe pobocza, którymi bez problemu można jechać. To powodowało, że czułem się na nich bezpiecznie. I nie musiałem panicznie oglądać się za każdym tirem czy aby nie będzie mnie wyprzedzał na tzw. centymetry.

Pokonując kolejne kilometry po dość pagórkowatym terenie sprawnie dotarłem do rogatek Lwowa. Przy tabliczce z napisem Lwów stoi czterech taksówkarzy. Jeden z nich sam proponuje, że zrobi mi pamiątkową fotografię.

Fot. Przemek Jafra / Gwidonem przez Polskę…

Fot. Przemek Jafra / Gwidonem przez Polskę…

Przy okazji dowiaduje się że do celu, a więc Łyczakowa, mam jeszcze jakieś 15 km. Jadąc czasem ścieżką rowerową czasem główną ulicą kierowałem się w stronę centrum. Wystarczyła jednak chwila nieuwagi i gdzieś w okolicach centrum źle skręciłem przez co błądziłem przez dłuższą chwilę po lwowskich uliczkach. Przedzierając się w stronę Łyczakowa odnalazłem pomnik Adama Mickiewicza. Stamtąd było już naprawdę blisko do hotelu na Łyczakowskiej gdzie miałem zarezerwowany hotel.

Fot. Przemek Jafra / Gwidonem przez Polskę…

Fot. Przemek Jafra / Gwidonem przez Polskę…

Zostawiłem rzeczy i zaopatrzony w mapę ruszyłem na zwiedzanie Gaju Szewczenki. Według mnie to jedno z miejsc, które we Lwowie trzeba koniecznie zobaczyć. Wstęp na teren Skansenu kosztuje 30 hrywien. Nie jest to więc wygórowana cena.

Fot. Przemek Jafra / Gwidonem przez Polskę…

Fot. Przemek Jafra / Gwidonem przez Polskę…

Gaj Szewczenki odwiedzam we wtorek, a więc dzień kiedy wszystkie chaty są pozamykane. Planując więc wyprawę do lwowskiego Skansenu wybierajcie każdy dzień poza poniedziałkiem i wtorkiem. Na terenie gaju Szewczenki mamy tam chaty z terenów dawniejszej Bojkowszczyzny, Łemkowszczyzny, Huculszczyzny, Wołynia Podola, Pokucia.

Po dość powierzchownym zapoznaniem się ze Skansenem ruszam w kierunku Cmentarza Łyczakowskiego. Tam bilet wstępu kosztuje 30 hrywien dodatkowo trzeba zapłacić 10 hrywien za możliwość robienia zdjęć. Zwiedzanie Cmentarza zaczynam od odwiedzin grobów m.in. Marii Konopnickiej, Gabrieli Zapolskiej, Juliana Ordona. Kierując się w kierunku Cmentarza Obrońców Lwowa mijam monumentalny grobowiec rodu Baczewskich, który słynął przed wojną z produkcji wódki.

Sprawnie docieram do tzw. Cmentarza Orląt Lwowskich. Choć byłem tutaj już kilkanaście lat temu miejsce wbija mnie w zadumę. Nie będę tutaj opisywał smutnych losów tej części nekropolii.

Wspomnę jedynie, że był okres kiedy była ona całkowicie zniszczona. Toteż polskim władzom należą się słowa uznania za to, że doprowadziły do jej odbudowy. Należała się ona bowiem blisko trzem tysiącom obrońców Lwowa, spośród których wielu miało ledwie kilkanaście lat.

Fot. Przemek Jafra / Gwidonem przez Polskę…

Fot. Przemek Jafra / Gwidonem przez Polskę…

Fot. Przemek Jafra / Gwidonem przez Polskę…

Fot. Przemek Jafra / Gwidonem przez Polskę…

Następnego dnia przyszło mi opuścić gościnny Lwów i podążyć dalej na wschód na Zbaraż, jakby zakrzyknął Skrzetuski z sienkiewiczowskiego Ogniem i mieczem.

Ruszyłem wcześnie rano mając świadomość, że czeka mnie bardzo trudny etap, który jak się okazało liczył aż 180 km. Pofałdowany teren, który pokonywałem sprawiał, że trasa nie była nudna. Kolejne kilometry dość leniwie przymykały na rowerowym liczniku. Za Złoczowem na 78 km trasy widzę podążającego w przeciwną stronę rowerzystkę z sakwami i to na dodatek z Polski. Pan Tadeusz spod Żywca podjechał do mnie. Dobrą chwilę rozmawialiśmy wymieniając się spostrzeżeniami z naszych podróży. Mój rozmówca jechał aż znad Morza Czarnego. Tylko pozazdrościć takiego wyczynu!

Kilka kilometrów przed Tarnopolem skręcam na rodzaj obwodnicy, tak aby ominąć Tarnopol i jechać prosto na Zbaraż. Tu po raz pierwszy przyszło mi doświadczyć fatalnego stan nawierzchni lokalnych dróg ukraińskich.

Wyboje były takie, że o mało sakwy nie zleciały mi z bagażnika. W końcu wydostałem się z powrotem na drogę główną. Potem skręt w prawo, parę pagórków do pokonania i w końcu jestem w Zbarażu. Do miejscowego zamku przez słabe oznakowania łatwo dotrzeć nie jest. W końcu dzięki pomocy miejscowej ludności odnajduję fortalicję, której początki sięgają XVII wieku. Nie ukrywam, że byłem ciekaw czy to miejsce się zmieniło od mojej pierwszej wizyty, która miała miejsce jakieś 15 lat temu.

Fot. Przemek Jafra / Gwidonem przez Polskę…

Fot. Przemek Jafra / Gwidonem przez Polskę…

Zamek wraz otaczającym terenem został w ubiegłym roku gruntownie odrestaurowany. Za jego zwiedzanie zapłacimy 40 hrywien a jeśli chcemy robić zdjęcia musimy wyłożyć dodatkowe 100 hrywien. Przyznacie, że w porównaniu ze Lwowem cena dość wysoka. Zwiedzając kolejne komnaty zamku przenoszę się do roku 1649 kiedy to z resztami wojsk przed nawałą kozacką pod Zbarażem schronił się Jeremi Wiśniowiecki. To stąd też jak chce Henryk Sienkiewicz do króla przedarł się Jan Skrzetuski.

W czasie zwiedzania zaczyna padać. Trzeba więc w miarę szybko dostać się do Tarnopola. Na szczęście nie jest on zbyt daleko od Zbaraża. Niestety ostatnie 15 km pokonuję w ulewie przez co na miejsce noclegowe przyjeżdżam przemoczony do przysłowiowej suchej nitki.

Fot. Przemek Jafra / Gwidonem przez Polskę…

Fot. Przemek Jafra / Gwidonem przez Polskę…

Kolejnego dnia przyszło mi wracać do Lwowa. Początkowo planowałem jechać od strony południowej. Skusiła mnie jednak Huta Pieniacka i dlatego zdecydowałem się pojechać przez obszar Wołynia. Od początku ten dzień stawiał mi duże wyzwania. Ze względu na burzę start z Tarnopola musiałem opóźnić o jakieś dwie godziny.

Z końcu ruszyłem w drogę, która na długo zapadnie mi w pamięć. Kierowałem się na miejscowość Brody. Początkowo wszystko szło zgodnie z planem. Im dalej tym było mniej domostw. Droga stawała się coraz gorsza. Jadąc częściowo bezdrożami dotarłem do miejscowości Podkamień. Tam musiałem skręcić w lewo na miejscowość Żarkiw. W pewnym momencie kiedy przyszło mi skręcić w prawo okazało się, że będę musiał jechać dziurawą jak ser szwajcarski polną drogą. Nie zraziło mnie to jednak.

Fot. Przemek Jafra / Gwidonem przez Polskę…

Fot. Przemek Jafra / Gwidonem przez Polskę…

Objuczony sakwami pokonywałem kolejne kilometry bacznie obserwując okolicę. Można powiedzieć, że dopiero tu doświadczyłem jak wygląda życie na Ukrainie z dala od cywilizacji. Byłem bodaj jedyną osobą, która dziwiła się na widok krów przechadzających się po drodze czy koni biegających po boisku piłkarskim. Po dojechaniu do Żarkiwa zaskoczył mnie fakt, że był tam drogowskaz jak dojechać do Huty Pieniackiej. Jeszcze tylko pięć kilometrów leśnym duktem i jestem na miejscu. Z lewej strony ukazuje mi się pomnik i resztki dawnych zabudowań, w których mieszkali Polacy.

Fot. Przemek Jafra / Gwidonem przez Polskę…

Fot. Przemek Jafra / Gwidonem przez Polskę…

W oczy rzucił mi się napis na tablicy. Jest tam mowa o wymordowaniu 1000 Polaków. Próżno szukać jednak informacji, o tym kto dokonał tej zbrodni. Mimo tego i tak pomnik w przeszłości był niszczony. Odbudowano go dopiero rok temu. A i tak został bardzo szybko oblany farbą przez ukraińskich nacjonalistów. O samych wydarzeniach z lutego 1944 roku nie będę pisał. Zainteresowani na pewno znajdują w internecie sporo informacji o tej zbrodni.

Po oddaniu hołdu wracam do Żarkiwa i jadę w lewo na Jasieniw. Ku mojemu zaskoczeniu po kilkuset metrach droga się urwała. Aby się nie zgubić, musiałem zawrócić do Żarkiwa. W pierwszym gospodarstwie pytam jak dostać się do Jasieniewa. Autochtoni mówią, że dobrze jechałem. Problem jedynie w tym, że tamtędy już nikt nie jeździ i polna droga zwyczajnie zarosła. Mogłem cofnąć się do Podkamienia i dalej jechać na Brody i Lwów. Było już dość późno, więc nie wchodziło to w rachubę.

W końcu ku mojemu zaskoczeniu gospodarz wziął traktor i dosłownie torował mi drogę. Kiedy nawet traktor nie dawał rady sympatyczny autochton szedł jeszcze dobre dwa, trzy kilometry ze mną opowiadając przy okazji o dawnych czasach. Po wyjściu z niewielkiego lasku wskazał mi drogę jak dotrę do Jasieniewa. Co prawda raz na chwilę się zgubiłem, ale w końcu dotarłem do domostw.

Wielkie było moje zdziwienie jak w gospodarstwie położonym w miejscu gdzie diabeł mówi dobranoc napotkałem starszą panią, która była Polką. Uradowałem się jeszcze bardziej jak dowiedziałem się, że za około trzy kilometry dotrę do drogi głównej. I faktycznie wkrótce pojawił się na drodze asfalt, a w miejscowym sklepie mogłem nieco oczyścić Gwidona, który miał przysłowiową tonę błota na sobie.

Po krótkim odpoczynku wyjechałem na drogę główną. Było już bardzo późno, a do Lwowa jeszcze około 80 km. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów musiałem powiedzieć pas. Przypadkowo na poboczu zauważyłem tira na polskich numerach. Pomyślałem, że może kierowca podrzuci mnie choć kawałek w kierunku Lwowa, tak aby nie jechał w ciemnościach. Okazało się, że kierowca jest Ukraińcem i zatrzymał się, aby wygonić pszczołę z kabiny. Po krótkiej rozmowie Stanisław zgadza się mnie zabrać. Pakujemy Gwidona do luku bagażowego i ruszamy. Przesympatyczny kierowca zawozi mnie do samego Lwowa. Zostawia mnie w miejscu, z którego mam ledwie kilometr do miejsca noclegowego.

Po tych jakże niezwykłych wydarzeniach następnego dnia przyszło mi wracać do Polski. Opuszczając gościnną Ukrainę obiecałem sobie, że jeszcze kiedyś tam wrócę. W końcu po tym jak dotarłem do Zbaraża to czemu nie miałby nie pojechać do Kamieńca Podolskiego czy Chocimia…

Zbaraż / Fot. Przemek Jafra / Gwidonem przez Polskę…

Zbaraż / Fot. Przemek Jafra / Gwidonem przez Polskę…

Więcej i bardziej szczegółowo o podróżach Przemka przeczytacie na jego blogu „Gwidonem przez Polskę…”!