Jakieś takie w nas jest zboczenie, że lubimy łazić po kościołach, cmentarzach, kapliczkach. Im starsze i bardziej opuszczone, tym lepiej. Dlatego też stare cerkiewki, które w Bieszczadach występują w dużej ilości, musiały się znaleźć na naszej liście miejsc do odwiedzenia.

Zobacz relację z pierwszego dnia podróży >


Autor: Joanna Wróbel, miłośniczka podróży, tych małych i tych dużych. Marzy jej się zwiedzenie Nowej Zelandii śladami Hobbita oraz podróż po parkach narodowych USA. Zakochana na amen w Rzymie.


Znaleźliśmy przed wyjazdem sporo informacji o obiektach wartych zobaczenia i ułożyliśmy sobie mapę wycieczki, która prezentowała się następująco:

Bieszczady - mapa zwiedzania

Około godziny 10.00 drugiego dnia pobytu w Bieszczadach wyruszyliśmy samochodem z Polańczyka do miejscowości Stefkowa. Przy głównej drodze wsi znajduje się cerkiew pod wezwaniem św. Paraskewy, obecnie przemianowana na kościół rzymskokatolicki pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny.

Cerkiew została zbudowana w roku 1840. Jest drewniana, pokryta gontami. Niestety, nie udało nam się wejść do środka, tabliczka z zewnątrz informowała, że budyneczek jest otwierany jedynie w niedziele, kiedy to dwa razy w ciągu dnia odprawiana jest w świątyni msza święta.

Fot. Łukasz Kobiela

Cerkiew św. Paraskewy w Stefkowej. Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Ze Stefkowej ruszyliśmy do Ustjanowej Górnej. Z głównej drogi należy skręcić w boczną uliczkę, która po niecałych dwustu metrach doprowadza do tutejszej cerkwi. Najwyraźniej niejaka Paraskewa wyjątkowo zasłużyła na otaczający ją kult, ponieważ również ta cerkiew była pod jej wezwaniem. Budynek powstał w 1792 roku.

To miejsce mnie zachwyciło i najbardziej ze wszystkich podbiło moje serce. Już przy przekroczeniu furtki prowadzącej na placyk, na którym stoi cerkiew, czuć silny zapach wędzonego drewna, które pokrywa niewielki budynek świątyni. Drewno ma ciemnobrązowy, w cieniu prawie czarny, odcień. Pachnie przepięknie – słońcem, jeżynami, dymem, lasem, żywicą, ogniskiem. Od razu przychodzą na myśl tajemnicze obrzędy rodem z „Dziadów” Mickiewicza, w głowie stają obrazy odświętnie ubranych gospodyń z zamierzchłych lat plotkujących półgłosem po skończonym nabożeństwie, koni zaprzęgniętych do bryczek i uwiązanych pod płotkiem, surowego popa mierzącego bacznym wzrokiem swoich parafian…

Niestety, również tutaj nie udało nam się wejść do środka. Drewniana cerkiewka była zamknięta na cztery spusty. Spędziliśmy więc przyjemne pół godziny wylegując się na trawie w cieniu ogromnych, starych drzew otaczających podwórko.

Cerkiew św. Paraskewy w Ustianowej. Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Kolejna na naszej liście była miejscowość Równia i cerkiew Opieki Matki Bożej pochodząca z pierwszej połowy XVIII wieku. Samochód należy zostawić na parkingu przy budynku Straży Pożarnej i brzozową aleją podejść kilkaset metrów na niewielkie wzniesienie, na którym stoi cerkiew.

Po drodze mijamy rozgadane kozy, które zaczepiają turystów wychylając się zza gęstych krzaków malin oraz pasące się kucyki.

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Po krótkim spacerze zza ściany drzew wyłania się teren cerkwi. Ten budyneczek podbił z kolei serce Łukasza. Określił ją mianem „spuchniętej”. „Trzy spuchnięte wieżyczki” i wiadomo, o które miejsce chodzi. Cerkiew w istocie ma uroczy kształt, ale o dziwo nie pachnie drewnem równie mocno, jak uprzednio oglądany przez nas zabytek, mimo że na pierwszy rzut oka wydaje się być zbudowana z identycznego rodzaju drewna.

Za cerkwią położony jest mały cmentarzyk, a dalej rozpościerają się łąki i pola. Cała okolica zastygła w południowym upale, nie słychać było nawet śpiewu ptaków, jedynie grały świerszcze polne i z oddali dochodziło beczenie kóz. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapach wsi, który przywoływał cudowne wspomnienia wakacji spędzanych u babci w prawdziwej, głębokiej wiosce.

Tutaj, w przeciwieństwie do dwóch poprzednich miejsc, mogliśmy zajrzeć do środka. Wejścia do cerkwi strzegła zamknięta krata, ale dało się rzucić okiem na niewielkie wnętrze.

Cerkiew Opieki Matki Bożej w Równi. Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Następnym naszym celem była wieś Hoszowczyk i cerkiew Narodzenia Matki Bożej. W tej części wycieczki warta odnotowania jest jedynie droga prowadząca do wsi, ponieważ sama cerkiew, pochodząca z lat dwudziestych XX wieku, nie wzbudziła naszego zachwytu.

Cerkiew Narodzenia Matki Bożej w Hoszowczyku. Fot. Łukasz Kobiela

Natomiast droga pośród kwitnących łąk, łagodnych wzniesień i soczystej zieleni była wyjątkowo piękna. Co chwila dało się zauważyć bocianie gniazda na słupach.

Mijaliśmy małe wioski, w których znajdowały się stare chaty-jamniki. Zapytany o drogę starszy pan powiedział nam, że takie długie chaty budowane było jako domy mieszkalne i izby dla zwierząt. Podobno sam się w takiej wychował i za przepierzeniem sypialni, w której spał wraz z rodzeństwem, mieszkały zimą owce. Spotkałam się niejeden raz z opisem takich chat w czytanych książkach, jednak pierwszy raz zobaczyłam taką na żywo.

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Po kilkunastu minutach jazdy docieramy do najpiękniej położonej cerkwi ze wszystkich dzisiaj odwiedzonych. Jest to cerkiew pod wezwaniem św. Mikołaja w Hoszowie. Samochód zostawiamy na malutkim dzikim parkingu przy szosie. Naszym oczom ukazuje się piękna świątynia stojąca na niewielkim wzgórzu w otoczeniu ściany zieleni. Przechodzimy przez mały mostek i po schodach wspinamy się na wzgórze.

Cerkiew jest piękna, jej niezwykła symetria hipnotyzuje. Wypalony słońcem prawie do śnieżnej bieli dach na tle błękitnego nieba wygląda fantastycznie. Przez kwadratowe okienka w drzwiach wejściowych udaje nam się zajrzeć do wnętrza świątyni. Oczarowani patrzymy na grę światła wpadającego przez kolorowe witraże. W ukośnie padających promieniach słońca drżą drobiny kurzu, całość tworzy spektakl, od którego trudno oderwać wzrok.

Cerkiew św. Mikołaja w Hoszowie. Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Ku naszemu rozczarowaniu nie udaje nam się dotrzeć do cerkwi w miejscowości Jałowe. Widzimy ją na wzgórzu górującą nad okolicą w pewnym oddaleniu od szosy, ale na GPSie nie widać żadnej drogi, która by nas do niej zbliżyła. Błądzenie po polnych ścieżkach w okolicy również nie przynosi efektu. Coraz większy upał i palące słońce zniechęcają nas do błądzenia na przełaj przez łąki na piechotę.

Jedziemy więc w stronę wsi Moczary, w której znajduje się cerkiew pod wezwaniem Przeniesienia Relikwii św. Mikołaja. O mały włos nie rezygnujemy również z oglądania tej świątyni, ponieważ prowadząca do niej droga zaczyna być coraz gorsza, dziurawy asfalt przechodzi w równie dziurawą drogę nieutwardzoną. Już mamy zawracać, gdy po prawej stronie drogi ukazuje się cerkiew. Zbudowana ona została w 1919 roku i jest najbardziej opuszczonym przybytkiem, który tego dnia oglądamy. Jej najbliższa okolica jest zarośnięta przez wysokie chwasty i gęste krzaki, w których turyści urządzili sobie toaletę, wszędzie walają się śmieci i zużyte chusteczki higieniczne.

Cerkiew ma prześliczne potrójne okna, które wzbudzają nasz zachwyt. Niektóre z wprawionych w nie szybek muszą być tu od początku istnienia cerkwi, ponieważ mają tę charakterystyczną nieprzejrzystość zniekształcającą widok zza szyby.

Cerkiew św. Mikołaja w Moczarach. Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Dwie ostatnie cerkwie odwiedzone przez nas tego dnia to cerkiew pod wezwaniem św. Mikołaja w Rabem pochodząca z połowy XIX wieku oraz cerkiew pod wezwaniem Narodzenia Najświętszej Maryi Panny w Żłobku. W Rabem spotykamy sarnę pasącą się tuż przy świątyni, która zupełnie ignorowała naszą obecność. Tutaj znowu możemy zajrzeć do wnętrza kościoła przez trójkątne szybki w drzwiach wejściowych.

Natomiast cerkiew w Żłobku jest zamknięta na głucho. To najmniejsza z oglądanych przez nas świątyń, wokół której dodatkowo tłoczy się tłum wycieczki autokarowej, na który mieliśmy pecha trafić. Czym prędzej uciekamy więc stamtąd, rzucając jedynie okiem na ciekawy dzwon wiszący w dzwonnicy.

Cerkiew pod wezwaniem św. Mikołaja w Rabem. Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Pokonanie całej trasy zajęło nam około pięciu godzin. Jeżeli kogoś interesuje tematyka budowli sakralnych to na pewno jest to obowiązkowy punkt wycieczki w Bieszczady, które obfitują w stare cerkwie.

W stronę Bieszczad Wysokich
Po zwiedzaniu cerkiewek postanowiliśmy pojechać do miejscowości Brzegi Górne i wdrapać się na Połoninę Wetlińską lub Caryńską. Malowniczo położonymi drogami ruszyliśmy w stronę Bieszczad Wysokich. Trasa cały czas wiła się wśród wysokich pagórków pokrytych gęstymi lasami. Wiele razy widzieliśmy wielkie zające biegające wśród paproci wzdłuż drogi, a drogę dwa razy przecięła nam sarna.

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Pobocze szosy prowadzącej do Brzegów Górnych zastawione było gęsto samochodami zaparkowanymi jeden za drugim. Ostatnie osoby z tej kolejki musiały dojść dwa-trzy kilometry do Brzegów. Tymczasem płatny parking tuż przy wejściu na szlak świecił pustkami. Uiściliśmy opłatę w szalonej wysokości 12 złotych i zakupiliśmy wejściówki na szlak, cena za osobę – 6 złotych.

Na samym początku trasa wiodąca na Połoninę Wetlińską pnie się łagodnie. Ścieżka jest szeroka, wiedzie przez łąkę. Pierwsze trudności zaczynają się wraz z wejściem pomiędzy niskie krzaki porastające górę u jej stóp, a im wyżej tym gorzej. Nasze miastowe mięśnie natychmiast protestują, serce przyspiesza, a my zaczynamy się zastanawiać dlaczego podczas urlopu robimy takie rzeczy zamiast leżeć gdzieś bykiem.

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Kilkaset metrów od początku szlaku zaczynają się schody – dosłownie. Uformowane z kamieni lub korzeni drzew wiodą coraz węższą ścieżką ku górze. Za naszymi plecami przepiękny widok, który co chwila podziwiamy. Ścieżka jest już wąziutka, trzeba iść gęsiego.

Pechowo trafiamy właśnie na moment, kiedy uczestnicy „Rzeźnika” schodzą z Połoniny Wetlińskiej i idą w kierunku Połoniny Caryńskiej. Zmachani ludzie z kijkami i w wysokich skarpetach wysypują się obficie z lasu. Co chwila musimy schodzić ze ścieżki, żeby przepuścić kolejnych piechurów. Po kilkunastu minutach zaczyna być to uciążliwe, ponieważ więcej czasu stoimy na trawie na poboczu niż idziemy pod górę, a sznur uczestników „Rzeźnika” zdaje się ciągnąć bez końca.

Po jakimś czasie zaczepiamy schodzącego z góry pana, który wedle napisu na koszulce jest pracownikiem Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Pytamy czy daleko jeszcze na górę i czy dużo jeszcze osób schodzi. Słyszymy, że największa grupa dopiero zmierza ku nam, a na sam szczyt w tym tempie będziemy szli około godziny. Pan doradza nam zawrócenie na dół z uwagi na „Rzeźnika” oraz późną już godzinę. Była bowiem już prawie 17.00, więc nasze schodzenie w dół przypadałoby na okolicę godziny 19.00-20.00, co według niego było już zbyt późną godziną na spacery niedoświadczonych turystów po szlaku. Posłuchaliśmy jego rady, na poły z radością („Sasasa, koniec męczarni”), a na poły z rozczarowaniem („cholera, ale z nas mięczaki”).

1:0 dla góry.

Fot. Łukasz Kobiela

Tak wygląda wejście na szlak. Fot. Łukasz Kobiela

Czytaj relację z trzeciego dnia pobytu w Bieszczadach!