Tego dnia mamy w planie wejście na połoninę. Najpierw jednak jedziemy na ryby!

Zobacz relację z pierwszego dnia podróży >


Autor: Joanna Wróbel, miłośniczka podróży, tych małych i tych dużych. Marzy jej się zwiedzenie Nowej Zelandii śladami Hobbita oraz podróż po parkach narodowych USA. Zakochana na amen w Rzymie.


Tomasz, zapalony miłośnik wędkarstwa, postanowił rano wykorzystać przywieziony z Warszawy sprzęt do łowienia i zarządził wyprawę na ryby. Poprzedniego dnia wykupił niezbędne pozwolenie w sklepie rybackim (koszt 70 zł).

Ziewając i lekko dygocząc w porannym chłodku pakujemy się do samochodu i ruszamy nad Jezioro Solińskie. Ryby chyba też korzystają z długiego weekendu i jeszcze śpią, ponieważ żadna nie jest uprzejma dać się złapać. Jedynym łupem tego poranka było upolowanie pięknego widoku porannych mgieł nad wodą i słońca wstającego w tle.

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Opuszczona wioska bieszczadzka – Łopienka
Podczas rozmowy nawiązanej z przypadkowo spotkaną w Polańczyku osobą usłyszeliśmy, że koniecznie musimy zajrzeć do opuszczonej wioski Łopienka oraz przejechać się Bieszczadzką Ciuchcią. Zaplanowaliśmy więc, że sobotni ranek spędzimy na odkrywaniu tych dwóch atrakcji, a następnie udamy się na metę „Rzeźniczka” do Cisnej pokibicować Kasi.

Po nieudanym połowie jemy śniadanie i ruszamy w stronę nieistniejącej już miejscowości Łopienka. Ostatni kawałek trasy trzeba pokonać jadąc leśną drogą, na widok której Łukasz, odpowiedzialny kierowca bardzo kochający swój samochód, dostaje lekkich drgawek. Dzielnie jednak omija wertepy i doły klnąc pod nosem na czym świat stoi. Po drodze mijamy ogromne piece do wypalania węgla drzewnego. Przypominają one posępne chaty czarownic stojąc cicho tuż pod ścianą lasu, na tle wzgórz.

Po przejechaniu około trzech kilometrów docieramy do celu. Szybko przekonujemy się, że słowo „wieś” to zbyt dużo powiedziane, ponieważ w okolicy znajduje się jedynie opuszczona cerkiew stojąca na rozległej polanie. Zarówno cerkiew, jak i Łopienka są wpisane do rejestru zabytków, przy czym ta ostatnia jako „relikt dawnej wsi”.

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Przy cerkwi miłe zaskoczenie – jest otwarta i można wejść do środka. Na pierwszy rzut oka widać dlaczego – jest praktycznie kompletnie pusta. Zamknięte drzwi nie miałyby tu czego chronić.

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

W środku panuje przejmujący chłód, który jest wytchnieniem od palącego słońca dokuczającego mimo wczesnej godziny. Kamienne mury skutecznie chronią przed nagrzaniem się wnętrza. Panuje niezwykła cisza przerywana jedynie szumem skrzydeł ptaków, wlatujących przez pozbawione szybek okna.

W panującej tu atmosferze jest coś tajemniczego i mistycznego. Na nasze odczucia ma wpływ zasłyszana opowieść, jakoby miały tu być odprawiane w przeszłości egzorcyzmy. Bezwiednie zaczynamy porozumiewać się szeptem, żeby nie zakłócić charakteru tego miejsca.

Jedyne ozdoby cerkwi to obraz na centralnej ścianie świątyni oraz stojąca w rogu rzeźba Chrystusa Bieszczadzkiego. W jej pobliżu roznosi się intensywny zapach drewna różanego, który roztaczają porozwieszane wszędzie różańce z drewna różanego. Po wejściu na chór oglądamy magiczny, wielokolorowy świat przez witrażowe okno.

Przy wyjściu z cerkwi rozłożony jest malutki stoliczek. Leżą na nim zapisane odręcznie kartki. Przyczepiona nad stolikiem informacja mówi, że realizowany jest tu projekt utworzenia odręcznie pisanej Biblii. Pielgrzymi są proszeni o zapisanie kolejnych wersów Pisma Świętego leżącego obok. Niestety nie ma czystych kartek, na których moglibyśmy zostawić nasz wkład do projektu.

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Bieszczadzka Ciuchcia
Z Łopienki podążamy do miejscowości Majdan, gdzie znajduje się stacja Bieszczadzkiej Ciuchci. Droga cały czas biegnie wzdłuż ślicznego strumienia, który kapryśnie zawija, co chwilę przecinając nam trasę. Pokonujemy niezliczoną ilość drewnianych mostków, które dudnią głucho pod kołami samochodu.

Kursy ciuchci w ciągu dnia są tylko dwa, zależy nam, żeby dostać się na ten o 10.00, ponieważ ten o 13.00 jest zbyt późno dla nas i koliduje z naszymi dalszymi planami. Na stronie Ciuchci czytamy, że sprzedaż biletów rozpoczyna się o godzinie 9.00. Chwilę po tej godzinie dojeżdżamy do Majdanu. Należy opłacić parking przy stacji, kosztuje on 5 złotych.

Zaskakuje nas ilość ludzi krążących po niewielkim placyku, a za chwilę przeżywamy mały szok widząc ogromną kolejkę do kasy. Ustawiamy się potulnie na końcu. Stoimy nie dłużej niż 5 minut, gdy rozlega się z głośników komunikat, że nie ma już biletów na kurs o 10.00, ale zorganizowany zostanie dodatkowy kurs o 10.30. Kolejka niemrawo posuwa się do przodu. Przed nami nadal jest dobrych kilkadziesiąt osób, gdy ponownie słyszymy komunikat, tym razem nie ma już biletów na 10.30. Ktoś obok mówi, że podobno kolejka ustawia się już po 7 rano. Niepocieszeni rezygnujemy z czekania na kurs o 13.00 i idziemy obejrzeć kilka nieczynnych już ciuchci tworzących szumnie nazwany „skansen”.

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Połonina Wetlińska – runda druga
Tego dnia mamy w planie wejście na Połoninę Caryńską. Przeczytaliśmy w internecie, że jest łatwiejsza do zdobycia niż Połonina Wetlińska, dlatego pełni optymizmu jedziemy na szlak. Dzisiaj podążamy od innej strony niż poprzedniego dnia, jedziemy od Cisnej, a nie od południa. Zjeżdżamy ostro w dół w stronę Brzegów Górnych, miejsca, w którym wczoraj wchodziliśmy na szlak na Połoninę Wetlińską, a gdzie jest również wejście na Połoninę Caryńską.

Po drodze mijamy po prawej stronie parking, który zapełnia się samochodami. Po lewej stronie widać szlak i sznurek ludzi ciągnących na górę. Zjeżdżamy jednak na sam dół, a ja idę zapytać w informacji turystycznej o ten szlak, który mijaliśmy wyżej. Okazuje się, że na Połoninę Wetlińską jest łatwiejsze wejście z poziomu Przełęczy Wyżyna. Trasa, którą próbowaliśmy wejść poprzedniego dnia, jest dużo trudniejsza. Decydujemy się więc na wejście na Połoninę Wetlińską.

Kupujemy wejściówki na szlak, zawracamy i jedziemy z powrotem pod górę. Na parkingu zostawiamy samochód (płatny 4 złote za godzinę lub 15 złotych za cały czas parkowania przy przekroczeniu 3 godzin).

Podejście od tej strony góry jest o niebo łatwiejsze niż to wczorajsze. Spacer jest przyjemny, pierwszy kawałek prowadzi szeroką ścieżką biegnącą przez rozległą łąkę. Po przekroczeniu linii drzew wchodzimy w cień i zamyka się wokół nas ciemna zieleń lasu. Korzenie drzew malowniczo wiją się na ścieżce. Momentami trasa pnie się ostro pod górę, ale szybko przechodzi w prawie płaskie odcinki, na których można odetchnąć. Szlak jest bardzo kamienisty, co teraz jeszcze nie przeszkadza, ale będzie utrudnieniem przy schodzeniu.

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Wejście na górę zajmuje nam niecałą godzinę. Mijamy ostatnie drzewa i wychodzimy na jedną z bieszczadzkich połonin. Jeszcze kwadrans ścieżką wijącą się po łące i osiągamy najwyższy punkt, tuż przy schronisku „Chatka Puchatka”. Widok zapiera dech w piersiach. Zbocza sąsiednich gór są pokryte zielenią. Z daleka wygląda ona jak puszysty, aksamitny kobierzec.

Na szczycie są dzikie tłumy. Czujemy się trochę jak w supermarkecie. Odchodzimy na bok, żeby w samotności pokontemplować widoki, które są boskie. Spędzamy na szczycie około dwóch godzin.

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Tłumy na szczycie. Fot. Łukasz Kobiela

San
W drodze powrotnej do Polańczyka zatrzymujemy się dwukrotnie nad Sanem. Pierwszy przystanek robimy w miejscowości Chmiel, gdzie znajdują się „przełomy Sanu”, o których powiedziało nam starsze małżeństwo spotkane na Połoninie Wetlińskiej. Robią one wrażenie, skała po której płynie woda jest przez nią wyszlifowana na gładko. Wystające nad wodę progi skalne są ułożone w linii prostej co do centymetra i wprost niewiarygodne, że zrobiła to natura, a nie ręka człowieka.

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Kawałek dalej zjeżdżamy z drogi w miejscu, gdzie brzeg jest niski i da się dojść do strumyka. Natychmiast podwijamy nogawki spodni i biegniemy do wody. Nie da się do niej wejść bez butów, ponieważ chodzenie po niewielkich kamieniach jest bolesne, a dodatkowo jest na nich wyjątkowo ślisko. Na szczęście mamy w bagażniku japonki, więc bez przeszkód rozpoczynamy brodzenie w rzece. Sięga nam ona w najgłębszych miejscach do kolan. Jest orzeźwiająco chłodna i krystalicznie czysta. Wokół nóg śmigają nam malutkie czarne rybki, które są doskonale widoczne w przejrzystej toni.

Czujemy się jak nowo narodzeni. Miejsce jest urocze, w promieniach popołudniowego słońca ciągle wirują lotki mlecza, czyli „dmuchawce”. Górski strumień szumi przepięknie, poza nim słychać jedynie od czasu do czasu stukanie dzięcioła i szelest drzew.

To fantastyczne miejsce na odpoczynek po wspinaniu się na połoniny. Jeśli będziecie w tej okolicy, to koniecznie tam zajedźcie – zobaczcie tutaj gdzie dokładnie to jest.

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Fot. Łukasz Kobiela

Zobacz relację z ostatniego dnia spędzonego w Bieszczadach!